"Zrzucam z siebie te śniegi, prześcieradła, lata,
biegnąc (po co?), czy - goniąc nie wiadomo za czym.
A już lód poszarzały przemienia się w wodę.
Mówię "biegnąc" a to jest takie, jakbym latał
w sobie - nie w tym, co mówi, lecz w tamtym, to znaczy
w tym samym (ale skrytym pod tającym lodem
przed tym mną), przemienionym w pole do latania
(bo nie powiem, że w niebo), więc tylko widziałem
wirowanie tak szybkie, że się wydawało
bezruchem, który także i lot mój pochłaniał
przejrzystością (będącą chyba moim ciałem),
ale to było - z ciała obnażone - ciało
spowite w taką nagość z ognia, co nie parzy
(wewnątrz kryształu wody idealnie czystej,
prawie nie odczuwanej przez wrażliwą skórę)
i w tym wirze zjawiona piękność Twojej twarzy
wyrwała mnie z tamtego mnie (czy nie-mnie), Chryste,
i - nie wiem, jak powiedzieć - utonąłem w górę."
Mroźnym szeptem rzuca słowa na wiatr, liście lecą z drzew.. Pierwszy przymrozek, a czas nagli, ucieka.